Blog miał być blogiem kulinarnym.
Bez morałów, bez zamieszczania zdjęć udręczonych zwierząt. Ten jeden raz zrobię
wyjątek i napiszę post bez przepisu na potrawę.
Dla moich znajomych nie jest
tajemnicą i dla nieznajomych nie bywa tajemnicą, że mięsa nie jadam z powodów
etycznych, a nie zdrowotnych. Oczywiście przy okazji diety
"etycznej", mam skutek uboczny w postaci lepszego samopoczucia,
lepszej koncentracji i pamięci, co bardzo mnie cieszy. Wyniki badań również mam
w normie (wprawdzie jestem zwolenniczką normy indywidualnej, a nie
wystandaryzowanej, ale rozumiem konieczność istnienia punktu odniesienia, więc
normę wystandaryzowaną przyjmuję z pokorą), więc ogólnie mogę uznać, że
niejedzenie mięsa mi służy.
Miało być jednak o dyskryminacji.
Tak, doświadczam dyskryminacji z powodu niejedzenia mięsa. Nie wiem, jakie są
doświadczenia czytelników mojego bloga (mam nadzieję, że komentarze na ten
temat się pojawią pomimo, że pod postami
z przepisami raczej się nie pojawiają niestety). Na przyjęciach jestem
kłopotliwym gościem. Kucharze z dyplomem mają problem z przygotowaniem bezmięsnego
posiłku. Czasem macham ręką i rezygnuję z powiadamiania gospodarzy przyjęcia o
mojej "przypadłości" i dyskretnie wnoszę w torebce kanapki. Czasem
informuję, albo jak juz ktoś wie, to dzwoni i pyta, co można przygotować. Wtedy
proponuję jakieś proste danie w postaci jajka sadzonego. Jeśli już jestem na
takim przyjęciu, scenariusz zwykle się powtarza (na szczęście wyjątki istnieją).
Kelner przychodzi i pyta, kto nie je mięsa, bo ma zamówienie na dania
wegetariańskie. Zgłaszam się. Wszyscy przy stole na mnie patrzą i zaczynają się
dowcipasy (dowcipy to nie są, bo mam spore poczucie humoru i dowcipy potrafię
rozpoznać) w stylu: ja z warzyw to tylko schabowego, a co tam taka świnia
czuje, no popatrz jaki pachnący ten kotlet.... itp. Kelner zaczyna podawać
zupę. Ja siedzę. Wszyscy jedzą, a ja siedzę i patrzę. Współbiesiadnicy
zaczynają nową porcję dowcipasów chłeptając zupkę na kościach: no widzisz,
musisz czekać, ooooo jaki dobry rosołek.... itp. Zupełnie nie widzą
niestosowności sytuacji. Nie przyjdzie im do głowy, że to jakiś rodzaj
stygmatyzacji, że być może pomimo wyrobienia sobie grubej skóry na takie
zachowania jest mi zwyczajnie przykro i nie mam ochoty na odpieranie tych
przytyków. Powinnam wyjść. Tak sobie czasem myślę, że powinnam wstać i wyjść,
ale nie chcę robić przykrości gospodarzom pomimo, że oni tez nie widzą, że
jestem traktowana jak gość drugiej kategorii.
Kelnerzy zbierają talerze po
zupie, roznoszą drugie danie. siedzę nadal i patrzę. Wszyscy wcinają dewolaje,
schaboszczaki i inne dyżurne drugie, imprezowe dania. Kelnerzy zbierają talerze
i dopiero przynoszą moje jedzenie, dając mi do zrozumienia, że jestem mniej
ważna, bo inna. Pozostali już najedzeni, wychodzą na papieroska, rozruszać
kości w celu lepszego trawienia, a ja jem. Często sama, w pośpiechu, prawie
naznaczona szkarłatną literą dziwoląga. Przekąski już są mniejszym problemem,
bo nikt się nimi nie przejmuje. Otrzymuję dobre rady, aby wydłubać kurczaka z
sałatki i resztę zjeść. I zwykle mam juz dość imprezy. Rozbroił mnie pewien
znajomy, który zaprosił mnie na swoje imieniny w pięknym hotelu. Wiedział, że
nie jadam mięsa. No i wszystko, dosłownie wszystko na stole było z mięsem.
Kiedy tak stałam z talerzykiem pełnym kalafiora ofiarowanego mi przez sąsiadów
biesiady, stwierdził: ty to nie masz co jeść na tej imprezie. I poszedł.
Moje dziecko ostatnio jechało na
wycieczkę i okazało się, że przygotowanie jajka sadzonego przez hotel, w którym
był nocleg i obiad to wielkie wyzwanie wymagające kilku maili.
Nie piszę tego, aby się żalić.
Jak mówi moja córka: nie przejmuj się mamo, bo to my mamy rację i wcale nie
musimy się podporządkowywać większości. Ja to wiem, ale czasem trudno się
pogodzić. Nie mogę pominąć oczywiście ludzi, którzy nie komentują mojego
wyboru, a jak mnie zapraszają, to wiem, że wyjdę z imprezy i najedzona i
zadowolona. Kiedyś, mam nadzieję, wszyscy będą wegetarianami. Dlatego pocieszam
się, że bycie pionierem i przełamywanie stereotypów to zaszczyt (a co dopiero
tacy wegetarianie sprzed wieków). Fakt, że na talerzu widzę udręczone martwe
zwierzę, a nie dewolaja czy innego schaboszczaka nie daje nikomu prawa do
oceniania mojego stylu życia. Tak jak ja nie oceniam innych przy stole, gdzie
powinna panować przyjazna atmosfera. A mogłabym skutecznie obrzydzić te kotlety. ;)