Translate

sobota, 28 września 2013

Dyskryminacja.


Blog miał być blogiem kulinarnym. Bez morałów, bez zamieszczania zdjęć udręczonych zwierząt. Ten jeden raz zrobię wyjątek i napiszę post bez przepisu na potrawę.
Dla moich znajomych nie jest tajemnicą i dla nieznajomych nie bywa tajemnicą, że mięsa nie jadam z powodów etycznych, a nie zdrowotnych. Oczywiście przy okazji diety "etycznej", mam skutek uboczny w postaci lepszego samopoczucia, lepszej koncentracji i pamięci, co bardzo mnie cieszy. Wyniki badań również mam w normie (wprawdzie jestem zwolenniczką normy indywidualnej, a nie wystandaryzowanej, ale rozumiem konieczność istnienia punktu odniesienia, więc normę wystandaryzowaną przyjmuję z pokorą), więc ogólnie mogę uznać, że niejedzenie mięsa mi służy.
Miało być jednak o dyskryminacji. Tak, doświadczam dyskryminacji z powodu niejedzenia mięsa. Nie wiem, jakie są doświadczenia czytelników mojego bloga (mam nadzieję, że komentarze na ten temat  się pojawią pomimo, że pod postami z przepisami raczej się nie pojawiają niestety). Na przyjęciach jestem kłopotliwym gościem. Kucharze z dyplomem mają problem z przygotowaniem bezmięsnego posiłku. Czasem macham ręką i rezygnuję z powiadamiania gospodarzy przyjęcia o mojej "przypadłości" i dyskretnie wnoszę w torebce kanapki. Czasem informuję, albo jak juz ktoś wie, to dzwoni i pyta, co można przygotować. Wtedy proponuję jakieś proste danie w postaci jajka sadzonego. Jeśli już jestem na takim przyjęciu, scenariusz zwykle się powtarza (na szczęście wyjątki istnieją). Kelner przychodzi i pyta, kto nie je mięsa, bo ma zamówienie na dania wegetariańskie. Zgłaszam się. Wszyscy przy stole na mnie patrzą i zaczynają się dowcipasy (dowcipy to nie są, bo mam spore poczucie humoru i dowcipy potrafię rozpoznać) w stylu: ja z warzyw to tylko schabowego, a co tam taka świnia czuje, no popatrz jaki pachnący ten kotlet.... itp. Kelner zaczyna podawać zupę. Ja siedzę. Wszyscy jedzą, a ja siedzę i patrzę. Współbiesiadnicy zaczynają nową porcję dowcipasów chłeptając zupkę na kościach: no widzisz, musisz czekać, ooooo jaki dobry rosołek.... itp. Zupełnie nie widzą niestosowności sytuacji. Nie przyjdzie im do głowy, że to jakiś rodzaj stygmatyzacji, że być może pomimo wyrobienia sobie grubej skóry na takie zachowania jest mi zwyczajnie przykro i nie mam ochoty na odpieranie tych przytyków. Powinnam wyjść. Tak sobie czasem myślę, że powinnam wstać i wyjść, ale nie chcę robić przykrości gospodarzom pomimo, że oni tez nie widzą, że jestem traktowana jak gość drugiej kategorii.
Kelnerzy zbierają talerze po zupie, roznoszą drugie danie. siedzę nadal i patrzę. Wszyscy wcinają dewolaje, schaboszczaki i inne dyżurne drugie, imprezowe dania. Kelnerzy zbierają talerze i dopiero przynoszą moje jedzenie, dając mi do zrozumienia, że jestem mniej ważna, bo inna. Pozostali już najedzeni, wychodzą na papieroska, rozruszać kości w celu lepszego trawienia, a ja jem. Często sama, w pośpiechu, prawie naznaczona szkarłatną literą dziwoląga. Przekąski już są mniejszym problemem, bo nikt się nimi nie przejmuje. Otrzymuję dobre rady, aby wydłubać kurczaka z sałatki i resztę zjeść. I zwykle mam juz dość imprezy. Rozbroił mnie pewien znajomy, który zaprosił mnie na swoje imieniny w pięknym hotelu. Wiedział, że nie jadam mięsa. No i wszystko, dosłownie wszystko na stole było z mięsem. Kiedy tak stałam z talerzykiem pełnym kalafiora ofiarowanego mi przez sąsiadów biesiady, stwierdził: ty to nie masz co jeść na tej imprezie. I poszedł.
Moje dziecko ostatnio jechało na wycieczkę i okazało się, że przygotowanie jajka sadzonego przez hotel, w którym był nocleg i obiad to wielkie wyzwanie wymagające kilku maili.
Nie piszę tego, aby się żalić. Jak mówi moja córka: nie przejmuj się mamo, bo to my mamy rację i wcale nie musimy się podporządkowywać większości. Ja to wiem, ale czasem trudno się pogodzić. Nie mogę pominąć oczywiście ludzi, którzy nie komentują mojego wyboru, a jak mnie zapraszają, to wiem, że wyjdę z imprezy i najedzona i zadowolona. Kiedyś, mam nadzieję, wszyscy będą wegetarianami. Dlatego pocieszam się, że bycie pionierem i przełamywanie stereotypów to zaszczyt (a co dopiero tacy wegetarianie sprzed wieków). Fakt, że na talerzu widzę udręczone martwe zwierzę, a nie dewolaja czy innego schaboszczaka nie daje nikomu prawa do oceniania mojego stylu życia. Tak jak ja nie oceniam innych przy stole, gdzie powinna panować przyjazna atmosfera. A mogłabym skutecznie obrzydzić te kotlety. ;) 



2 komentarze:

  1. Dobrze wiem o czym piszesz. W ciagu 20-tu lat mojego wegetarianizmu niejednokrotnie bylam w podobnej sytuacji. Z czasem rodzina i znajomi przyjeli ten fakt do wiadomosci i traktuja jako oczywistosc. Teraz juz zawsze na stole znajduje cos dla siebie. Zauwazam rowniez, ze wiele osob coraz czesciej rezygnuje z dan miesnych, jesli maja jakas smaczna alternatywe.
    Dlatego swietnie, ze istnieja takie blogi jak Twoj (ten o czytaniu tez lubie !)
    Pozdrawiam, bede zagladac :)
    (tez) Beata

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rodzina i bliscy znajomi raczej się starają i to jest bardzo miłe.
      Masz rację, że coraz więcej osób wybiera dania bezmięsne. Jak mam mięsożernych gości, obię zawsze bezmięsną alternatywę i zwykle jest tak, że mięsne dania zostają, a wegetariańskie znikają.

      Usuń